Błogi czas wakacji dobiegł końca. Z drugiej strony
stęskniłam się za wszystkimi znajomymi ze szkoły. Dziewczyny przekrzykiwały się
w swoich sprawozdaniach z wakacji. Każda z nich po kolei: Paula, Marta, Julka,
a nawet Wiki, Maja i Agnieszka rzucały mi się na szyję z okrzykami radości.
Byłoby słodko, gdyby każda po kolei nie pytała mnie jak mi się układa z
Michałem. W ostatnich dniach spędzonych na beztroskim wykorzystywaniu ostatnich
wakacyjnych chwil zupełnie zapomniałam o moim niesfornym chłopaku. Każde
wspomnienie o nim budziło we mnie irytację. Dzielnie powstrzymując złość
odpowiadałam dziewczynom, że to już skończone. Większości wystarczyło takie
wyjaśnienie, ale nie Patrycji.
– Oj a czemu tak? – spytała z zatroskaną miną
wysoka brunetka.
– Po prostu urwał nam się kontakt, kiedy Michałek
wyjechał do Francji. Może jeszcze nie wrócił – powiedziałam z ironią.
– Oj biedactwo. – Patrycja przytuliła mnie. – Jeszcze
się pogodzicie.
Nie przyznawałam się już, że wcale nie chciałam
się godzić.
– Pogadam z nim – powiedziała na odchodnym i
poklepała mnie delikatnie po plecach.
Nie podobało mi się, że znowu wtrąca się w moje
życie. Przyszłam na rozpoczęcie w świetnym humorze, a wyszłam zła jak osa.
Miałam ochotę pogadać z Renatą, z którą udało mi się bliżej poznać. Ta
dziewczyna zawsze potrafiła poprawić humor, miała wesołe usposobienie i
zaraźliwy uśmiech. Po szkole nie poszłam do domu, tylko udałam się od razu do
Renaty.
Drzwi otworzył mi Jacek.
– Hej, jest Renata? – spytałam.
– Nie i Kacpra też nie ma – powiedział lekko
obrażonym tonem.
Zmarszczyłam brwi.
– Hm ok to idę – powiedziałam i odwróciłam się,
ale Jacek złapał mnie za rękę.
– To zostań. Zaraz wrócą.
– Nie, chciałam tylko z nią pogadać, wyjść na
spacer.
– Coś się stało? – spytał Jacek przyglądając mi
się uważniej.
– W sumie tak.
Nie chciałam mówić Jackowi tego, o czym
powiedziałam już Kacprowi w obawie, że mnie wyśmieje albo, co gorsza, też
pomyśli, że szukam chłopaka. W tamtym momencie czułam jednak głęboką potrzebę
wygadania się komuś. Jacek patrzył na mnie z zainteresowaniem i troską.
Przynajmniej tak mi się wydawało. Jego brwi były delikatnie zmarszczone, a
zielone oczy usiłowały zajrzeć mi w duszę.
– Wyjdziesz? – spytałam cicho, a on lekko skinął
głową.
– Tylko powiem mamie.
Przez chwilę zastanawiałam się czy to dobry
pomysł, ale kiedy już chciałam odejść Jacek pojawił się ponownie w drzwiach.
– Dokąd pójdziemy? – spytał.
– Nad jezioro.
– To twoje ulubione miejsce – raczej stwierdził
niż zapytał uśmiechając się lekko.
– Tak – powiedziałam odwzajemniając uśmiech.
Po drodze nad jezioro opowiedziałam Jackowi całą
swoją sytuację. Powiedziałam wiele więcej niż Kacprowi, który usłyszał tylko
wycinek. Powiedziałam o tym jak poznałam Michała, jak to się stało, że
zostaliśmy parą, o tym co o nim myślały moje przyjaciółki. Powiedziałam także o
nich i o tym, że nasza paczka właściwie się rozpadła. O tym, że Majka i
Agnieszka oddzieliły się od reszty, że Julka kłóci się z Pauliną, a Marta
znalazła sobie nową przyjaciółkę – Anetę.
Usiedliśmy na lekko wilgotnym piasku. Podkuliłam
nogi i objęłam je rękami. Kiedy skończyłam mówić Jacek westchnął cicho.
– Myślałem, że przyjaźnisz się z Mariką –
powiedział. – I z Patrycją, Kamilą i resztą.
– Nie – uśmiechnęłam się. – Z Mariką trochę tak,
ale ona jest za bardzo zwariowana. No i młodsza ode mnie. To taka typowa
koleżanka z sąsiedztwa. Z Patrycją i Kamilą tylko czasami gadamy.
– Jesteś inna niż one. – Jacek zamyślił się. –
Wrażliwa, spokojna i taka dojrzała.
– Ja? – zdziwiłam się i wybuchłam śmiechem. –
Dojrzała?
Jacek skołowany pokiwał głową.
– Nie – powiedziałam. – Wcale nie jestem dojrzała.
Moja mama wie, że jestem dziecinna, brat uważa mnie za gówniarę i nawet twój
brat powiedział, że jestem rozkapryszonym dzieckiem.
– Kacper?
– Tak.
– Nie słuchaj go, jest zarozumiały. – Jacek
uśmiechnął się. – Nie jesteś rozkapryszona.
– Ale jestem dzieckiem?
– Trochę.
– Dzięki. – Uderzyłam chłopaka w ramię.
– Ała. Nie zmienię zdania. Jesteś odrobinę
dziecinna, ale też poważna – powiedział spoglądając na mnie bez cienia urazy za
cios.
– To się wyklucza – skwitowałam.
– Wcale nie. Poważna jak na swój wiek. Cicha i
spokojna.
– Nie znasz mnie jeszcze – powiedziałam. – Nie
wiesz jaka jestem z moimi koleżankami.
– Wtedy nie jesteś sobą. Teraz jesteś sobą.
Poczułam dziwny dreszcz. Siedzieliśmy z Jackiem na
plaży i wpatrywaliśmy sobie w oczy. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że
mam otwarte usta, wiec szybko je zamknęłam i przełknęłam ślinę. Miałam
wrażenie, że chciał mi coś powiedzieć, ale równocześnie nie chciałam wiedzieć
co takiego.
Odwróciłam wzrok i spojrzałam w wodę. Delikatny
wiatr sprawiał, że na jej powierzchni powstawały delikatne fale. W tym samym
rytmie falowały rosnące przy brzegu trzciny. Miałam wrażenie, że gdybym
zamknęła oczy moje ciało także poddałoby się temu rytmowi.
Po chwili milczenia zerknęłam na siedzącego po
mojej prawej stronie chłopaka. Również wydawał się zamyślony i patrzył w wodę
obracając w palcach źdźbło trawy. Jakby czując mój wzrok spojrzał na mnie z tą
samą co zwykle nieodgadnioną miną.
– Jesteś moim najlepszym kolegą – powiedziałam z
uśmiechem.
– Tylko tyle? – zażartował.
– Tak. Jak się postarasz zostaniesz przyjacielem.
– Rozumiem – powiedział wstając. – Wracamy?
Odniosłam wrażenie, że Jacek przypomniał sobie o
czymś ważnym, gdyż zaczął bardzo spieszyć się do domu. Nie chciałam pytać o co
chodzi. Wróciłam do siebie z poczuciem ulgi. Postanowiłam zacząć od nowa. Bez
Michała.
Przez cały tydzień skutecznie udało mi się go
unikać. Myślałam, że kiedy go zobaczę wszystko wróci, ale nie. Nie zmienił się.
Był może nieco bardziej opalony, ale nadal bardzo przystojny. Blond grzywka
opadała mu na prawe oko. Drugie szaro-niebieskie patrzyło na mnie obojętnie.
Wiedziałam, że to już na zawsze koniec. Nie chciałam z nim rozmawiać,
podchodzić, wyjaśniać i robić z siebie ofiary. Byłam pewna, że by mnie wyśmiał.
To nie był już ten sam chłopak. A może nigdy go nie znałam?
Moim postanowieniem było zainwestować w siebie i znaleźć w sobie nowe talenty. W sobotę znalazłam czas, by iść do Domu Kultury i sprawdzić kiedy odbywają się darmowe zajęcia ze śpiewu. Uśmiechnięta, uzbrojona w długopis i notes poszłam się wszystkiego dowiedzieć. Była to dla mnie prawdziwa wyprawa. Z mojego domu na ulicę Sienkiewicza jest około kilometra, a sama aleja cięgnie się przez kolejny, ale nie śpieszyło mi się. Szłam wolno ciesząc się słoneczną pogodą. Przechodząc przez park przypomniałam sobie wielce odległe czasy, kiedy to w podstawówce chodziłam do Domu Kultury na zajęcia plastyczne. Trwały zapewne około dwóch godzin, a możliwe, że nawet krócej, ale zawsze wydawało mi się, że spędzam tam całe przedpołudnie. Zaraz po śniadaniu szłam tam z Martą. O dziesiątej rano w dużej sali z wielkim stołem zaczynałyśmy malować krajobrazy, lalki, księżniczki. Starsza, sympatyczna pani w błękitnym kapeluszu – nasza opiekunka, której nazwiska już nie pamiętam, chwaliła nasze prace i w chwili największego skupienia, gdy w naszych głowach rodziły się świeże pomysły, a w dłoniach pojawiał się zapał, zarządzała przerwę na herbatę. Nigdy nie smakowała mi ta ciemno bursztynowa ciecz pachnąca cukrem, parująca i parząca w język, podana w białych filiżankach oszpeconych brązowym osadem. Wypiwszy ją bez żadnych ciastek, kanapek, słodkiej bułki czy nawet cytryny udawaliśmy się na spacer do parku w celu dotlenienia mózgów i szukania inspiracji do dalszego tworzenia. Po zajęciach przychodził po mnie tata i prowadząc mnie za rękę do domu na obiad pytał co tym razem narysowałam. Nigdy tych rysunków nie widział, pytał tylko z reguły i tak było co tydzień. Dziewczynki w wieku siedmiu, dziesięciu lat nie lubią rutyny. Myślę, że nikt jej nie lubi, a rozpoczynanie każdej soboty od jajecznicy jedzonej w pośpiechu, by zdążyć na zajęcia, malowanie wciąż tymi samymi farbami i tym samym pędzlem, przy tym samym stole i słuchanie wciąż tych samych słów "pięknie, pięknie" stało się nudne. Zrezygnowałam z zajęć plastycznych i choć dziadkowie wciąż zachwycali się moimi rysunkami, którymi wymieniałam się z Martą i co trwa do dziś, dla rodziców stało się jasne, że mam słomiany zapał, gdyż zrezygnowałam z lekcji, na których i tak niczego się nie nauczyłam po zaledwie pół roku. Do mojego pomysłu nauki śpiewu podchodzili w ten sam sposób, jednak nie musieli mnie już nigdzie zaprowadzać, za nic płacić, nikomu dziękować i tylko kiwali głowami z ironicznym uśmiechem słuchając o moich planach czy postępach. Mimo to tego dnia szłam tam szczęśliwa. Zadowolona, że będę uczyć się tego, na czym mi zależało i co kochałam, uśmiechnięta z powodu letniej pogody, pełna energii, wspominając poprzednie wizyty. Cóż trochę się zmieniło. Dom Kultury nie był już czynny w soboty, a tylko od poniedziałku do piątku i to tylko trochę dłużej niż szkoła. Zmarszczyłam brwi i odwróciłam się od drzwi. Myśl, że pech to tylko złudzenie wyparowała wraz z postanowieniami bycia szczęśliwą.
Moim postanowieniem było zainwestować w siebie i znaleźć w sobie nowe talenty. W sobotę znalazłam czas, by iść do Domu Kultury i sprawdzić kiedy odbywają się darmowe zajęcia ze śpiewu. Uśmiechnięta, uzbrojona w długopis i notes poszłam się wszystkiego dowiedzieć. Była to dla mnie prawdziwa wyprawa. Z mojego domu na ulicę Sienkiewicza jest około kilometra, a sama aleja cięgnie się przez kolejny, ale nie śpieszyło mi się. Szłam wolno ciesząc się słoneczną pogodą. Przechodząc przez park przypomniałam sobie wielce odległe czasy, kiedy to w podstawówce chodziłam do Domu Kultury na zajęcia plastyczne. Trwały zapewne około dwóch godzin, a możliwe, że nawet krócej, ale zawsze wydawało mi się, że spędzam tam całe przedpołudnie. Zaraz po śniadaniu szłam tam z Martą. O dziesiątej rano w dużej sali z wielkim stołem zaczynałyśmy malować krajobrazy, lalki, księżniczki. Starsza, sympatyczna pani w błękitnym kapeluszu – nasza opiekunka, której nazwiska już nie pamiętam, chwaliła nasze prace i w chwili największego skupienia, gdy w naszych głowach rodziły się świeże pomysły, a w dłoniach pojawiał się zapał, zarządzała przerwę na herbatę. Nigdy nie smakowała mi ta ciemno bursztynowa ciecz pachnąca cukrem, parująca i parząca w język, podana w białych filiżankach oszpeconych brązowym osadem. Wypiwszy ją bez żadnych ciastek, kanapek, słodkiej bułki czy nawet cytryny udawaliśmy się na spacer do parku w celu dotlenienia mózgów i szukania inspiracji do dalszego tworzenia. Po zajęciach przychodził po mnie tata i prowadząc mnie za rękę do domu na obiad pytał co tym razem narysowałam. Nigdy tych rysunków nie widział, pytał tylko z reguły i tak było co tydzień. Dziewczynki w wieku siedmiu, dziesięciu lat nie lubią rutyny. Myślę, że nikt jej nie lubi, a rozpoczynanie każdej soboty od jajecznicy jedzonej w pośpiechu, by zdążyć na zajęcia, malowanie wciąż tymi samymi farbami i tym samym pędzlem, przy tym samym stole i słuchanie wciąż tych samych słów "pięknie, pięknie" stało się nudne. Zrezygnowałam z zajęć plastycznych i choć dziadkowie wciąż zachwycali się moimi rysunkami, którymi wymieniałam się z Martą i co trwa do dziś, dla rodziców stało się jasne, że mam słomiany zapał, gdyż zrezygnowałam z lekcji, na których i tak niczego się nie nauczyłam po zaledwie pół roku. Do mojego pomysłu nauki śpiewu podchodzili w ten sam sposób, jednak nie musieli mnie już nigdzie zaprowadzać, za nic płacić, nikomu dziękować i tylko kiwali głowami z ironicznym uśmiechem słuchając o moich planach czy postępach. Mimo to tego dnia szłam tam szczęśliwa. Zadowolona, że będę uczyć się tego, na czym mi zależało i co kochałam, uśmiechnięta z powodu letniej pogody, pełna energii, wspominając poprzednie wizyty. Cóż trochę się zmieniło. Dom Kultury nie był już czynny w soboty, a tylko od poniedziałku do piątku i to tylko trochę dłużej niż szkoła. Zmarszczyłam brwi i odwróciłam się od drzwi. Myśl, że pech to tylko złudzenie wyparowała wraz z postanowieniami bycia szczęśliwą.
No, no... ciekawie. No i w końcu Jacek. <3 Już nie mogłam się doczekać. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i czekam na następny rozdział, Bairre.